Wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego:

Krzysztof Kamil Baczyński

  Romantyczność

Zgliszcza. Takie już prawo wyrastać z popiołów.
Wiatr rozrzuca kwiaty przejrzyste jak szkło.
Podaj ręce, kochana, które ku temu są,
by się zamykać jak koło.
O lasy niewidzialne, knieje, co się chylą,
i oddech ich na ustach, i u powiek szept:
Wiesz, miła — po tych gruzach, co przerosły gniew,
będziemy duchów chwilą.
O, bo słychać muzyki i nie takie,
które we fletni grajek przynosi i gra,
to od tarcia skrzydeł, to gdy po rzece kra,
które dopiero kończą się ptakiem.
Nie trzeba śnić, aby ujrzeć płomień w obłoku,
a gdy zobaczysz dłonie bez ramion — też nie sen.
Krążenie jak poczynanie i łuny pęd
i widać tak wyraźnie jak twarz w potoku.
Takie już prawo nam rosnąć czy ginąć,
sok wprowadzać w spalone łodyżki ciał,
gdy przy nas duch. A ja widziałem: stał
nad nieobeschłą kształtu gliną.
Bo w rośnięcie naoczne uwierzyć, czym jest,
gdy się tak pręży i zorza wstaje nad nim?
Oto twa głowa na piersi i czuję serca łez,
w każdej z nich anioł ukryty — nim spadnie.

Krzysztof Kamil Baczyński

  Ci ludzie

Głowa przy głowie — taki to mur?
Twarze jak orzech twardych czaszek.
Pięści spęczniałe jak garby gór —
— nasze.
Mocno się ściska drzewiec w dłoni,
palce zamknięte na klucz od śmierci,
przez rozwalone na oścież piersi
stada czerwonych w biegu koni.
I kroków stuk jak łopat stuk,
w czarne szeregi znużonych masek
napiętnowane krzyżami dróg:
nasze? nie nasze? nasze? nie nasze?
W obłoki jakże nam daleko,
po ziemi jakże jałowo.
Dokąd płyniesz, wesoła rzeko
z obciętą głową?
Dłoń nie na sztandarze ściśnięta,
na otchłani huczącej grozą.
Malowana piosenko herosów,
gdzie ty?
Maszerują kompanie martwe
po rozciętych węzłach losu:
same hełmy i czarne bagnety.
Nie trzep rękami, braciszku,
nie wyzwolisz, nie wydrzesz z ognia krętych trąb!
Nie wyciągaj tak dłoni przed siebie,
to śmierć przyrosła do rąk,
jakby trumna przyrosła na niebie.
W dróg poszarpanych linach
motyw jak zasiek się rwie:
nasze, nie nasze, nasze, nie nasze.
To coś przypomina… Już wiem:
pęknięte serca skrzypiec.

Krzysztof Kamil Baczyński

  Bez imienia

Oto jest chwila bez imienia:
drzwi się wydęły i zgasły.
Nie odróżnisz postaci w cieniach,
w huku jak w ogniu jasnym.
Wtedy krzyk krótki zza ściany;
wtedy w podłogę — skałą
i ciemność płynie jak z rany,
i w łoskot wozu — ciało.
Oto jest chwila bez imienia
wypalona w czasie jak w hymnie.
Nitką krwi jak struną — za wozem
wypisuje na bruku swe imię.

Krzysztof Kamil Baczyński

  Bohater

Motto:
Za to i rycerz nie lada gwałtownik,
lecz ów, co czeka.
C. K. Norwid

On w wielości stoi pośród rzeczy,
które rosną w potwornej przemianie,
pośród roślin przezroczystych mieczy,
pośród zwierząt, ludzi, a
poznanie
będzie obce mu, by trudniej było
wielość formy połączyć w miłość.
Więc się mienić będą i brunatnieć
w złotych formach dojrzałe oczy,
to obłoki będą dnem się toczyć,
dnem tych spojrzeń, by nie było łatwiej
snów od ludzi, kamieni od rąk
porozróżniać, a gradu od trąb.
A ten, który przeciw niemu zawoła
o swej sile i wstrząśnie owadem
wszechmałości — przejdzie w apostoła,
przemartwiały swej słabości jadem,
i ze strachu potęgę głoszący
w pięści zmienić chce gwiazdy i słońce.
On w wielości stoi. Wśród kaskady
tryskającej mleczem i tonami,
a nie spadnie, choć poryty gradem,
i nie wiedząc, gdzie koniec — nie skłamie.
Ani w bojach zjednoczy się w ogień,
ani w ludziach nie przystanie — z trwogi.
I nie wiedząc — choć otchłań zobaczy,
i nie wierząc w wiarę, która depcze,
czuciem światła łącząc przez powietrze
tak gwiazdami i łzami zapłacze.
Ręce prosto kładąc w tęczę tonu
sklepi ziemię z niebem na kształt domu.
Będzie człowiek w ludziach, zieleń w ziemi
nad wiekami trwający ciemnymi.

Krzysztof Kamil Baczyński

  Magia

Dym układa się w gryfy, postaci i konie
nad rozlewanym ogniem, a on czesząc grzywy
żółtych płomieni woła: «Przez gwiazdy zielone
zaklinam cię, demonie, Aharbalu — przybądź!»
Wtedy przez pustą ramę portretu wychodzi
duch ogromny, szeleszcząc od niebieskich iskier
i staje u pułapu jak wstrzymany pocisk
naprężonych obłoków, i unosi wszystkie
rozlane dymy w sobie. Wtedy on zbielały,
porywany przez ciszę, trojony przez cienie,
«Aharbalu — zaklina — przez ten dym stężały,
Aharbalu — zaklina — przynieś jej wspomnienie!»
Więc w suchym blasku iskier rośnie łuk różowy
piersi wygiętych twardo, ust rozwartych koncha,
podłużne liście powiek. Wtedy z jego głowy
odrzuconej w odległość wypływają oczy
jakby łzy, w których widać odwrócony obraz
coraz mniejszy; i płacze: «O, siostro niedobra!»
a już ona jak kamień — rozpuszcza się w nocy.

Krzysztof Kamil Baczyński

  O mój ty smutku cichy

O mój ty smutku cichy,
smutku gwiazdek maleńkich,
nazywałem, szukałem,
brałem ciebie do ręki.
Jak to się ciało twarde
tak w piasek albo glinę
zamienia w moich dłoniach,
pragnienie każde — w winę.
Jak to się — kiedy dotknę —
kwiat przeobraża w ciemność,
a poszum drzew — w głuchotę,
a chmury — w grzmot nade mną.
Jak to ja nieobaczny
mijam, sam sobie błahy,
i rzeźbię, zanim zacznę,
marmur wypełniam strachem.
Jak to ja nasłuchuję
błyskawic w niebie trwogi.
Jakże to ja nazywam
każde czynienie — Bogiem?
Otom strzęp oderwany
od drzewa wielkich pogód,
sam swym oczom nie znany,
obcy swojemu Bogu.
Oto słyszę, jak w popiół
przemieniam się i kruszę.
I coraz mniejszy ciałem,
wierzę we własną duszę.

Krzysztof Kamil Baczyński

  O muzie

dla J.K.W.
Tam, gdzie wiruje niebo od wag, skorpionów i panien,
zaułki wydrążone w ciele stygnącym. Kornik,
kornik podkruszył dęby wieków, a obok ze sceny się kłania
kukła z trocin od trwogi wydęta potworniej.
Kopuła zbudowana z lęku i kroków nocnych
kołysze się powoli. Wrzaski ostatecznych trąb
serafiny
czarne przynoszą, a ty tylko mocniej
zaciskasz w garści gwiazdy złamanej ster i w głąb
jak w podświadomość odnosisz zmniejszony krajobraz.
Tam
dziewczyna o włosach ze spalonej słomy
wije ciemność do fletu kołującą jak kobra
i stoją nad twym grobem jerycha zwalone — jak gromy.
Tam — ach, jak pięknie tańczą jej nogi płynące krwią,
tam — ach, jak pięknie jej oczy zgniłych topielic,
a skry niebiesko biegną od rozdartych jelit,
tylko ze zgrozy koty przybite do dachów drżą.
To muza nadobnych wierszy. Staje cieniem jej czarny upiór
wśród konających koni i szczurów sunących w ciemność,
ale w jej rękach taki wdzięk i smutek,
kiedy otwiera skrzynie ulic i przepaść do dna śmierci
pode mną.

Krzysztof Kamil Baczyński

  Narodziny Boga

Słyszę co noc konary rzek, które pod ziemią się prężą,
co noc za sercem tak goniąc — nie chwytam.
Oto deszcze spadają podobne szklanym wężom,
wzrok jak nóż po szkle — po niebie zgrzyta.
Jeszcze mi twarze zwierząt migną,
jeszcze lądy albo zamyślenie,
albo puszcze jak róże po płatku rozwiną,
albo i ta ucieczka wieczna.
A kto mi tak sfery pogłębia,
aż się planety w głąb nieba, bez końca
nakładają na kręgi, wirując i hucząc?
Ja morderca — na śmierci liczyć się uczę,
to znów ja — ptaków płonących obrońca.
Ach, jadą rycerze, po lodzie konie ślizgają
kopyta srebrne od szronu, to złota ciężki łańcuch.
I tropiciele mijają śród świateł zapomniani,
mijają panny białe, mijając w śpiewie — tańczą.
Czy gwiazdom stanąć pochodnią, brzegiem nawałnic idąc,
i tak je czytać jak księgi stojące w rzędach czy półkach,
choć nie ma końca oparciom? Czy ziemię krokami rytą
tak odgadywać, nim zetrze ją świerszcz lub lecąca jaskółka?
Czy może słuchać w noc? Tam, gdzie dudniące łowy
albo kruszący się kosmos pyłem świszczącym odpowie,
czy tak u oceanu tragicznie ręce wiązać,
czy tak w kościoły i ludy dzielić zapomnienie?
O, nie unoście przyłbic, zamczyste kule stropu,
ciemni, po nocy szukamy, jakże w zawiei nam poznać?
Toczą się, toczą kule, dymią i dzwonią potopy
i zapadają się zmarzłe rzeki lodowe pod stopą.
Już zapomnieliśmy, barw, już zapomnieliśmy znaków,
które pogasły, a teraz w drzewie czy gwieździe, czy księdze —
jakkolwiek mówisz — odpowiedz i włóż w noc pioruny czy ręce,
jeśli cię nawet nie ma.

Krzysztof Kamil Baczyński

  1942, 1943, 1944
Piosenka śnieżna żołnierza

Śnieg wieje — ciszy gołąb —
w miast wyspy lekkie.
Szumią miękkie powieki,
kręci się białe koło.
Zapomniane już, zapomniane
to, co kochać było — za wiele:
panny smukłe, wiatru fontanny,
u jeziora uśpiony jeleń.
Przeżegnane krzyżem i ogniem
śpiewne kraje, gotyk na szybach,
zapomniane te, co szły do mnie,
smoki, kwiaty, świecące ryby.
Zapomniane będą i czasy,
które miłość jak śnieg wypełnia.
Na chmur ciemnych spiętrzone lasy
pnie się śniegu szumiąca wełna.
Pożegnane już, zapomniane.
Śnieg jak dłonią zasłoni oczy.
Słychać jeszcze — nim chłód zostanie —
jak za nami pułk biały kroczy.

Krzysztof Kamil Baczyński

  1942, 1943, 1944
Śpiew do snu

Ciało mojego ciała i światło mojej myśli,
chciałbym, by ci się ogień pełen szelestu przyśnił,
z którego żółte kwiaty wyplusną, brzózek szelest
jak sieć, abyś poczuła przy ich lekkości śmielej
swój lot jak płomyk drżący, bolesny a pragnący,
by popłynęło w tobie jak szumny strumień słońce.
Ciało mojego ciała i blasku moich pragnień,
niech ci się we śnie gałąź niebieskiej chmury nagnie
i niech ci da jak owoc jaskółkę w piersi małe,
której by w sercu trzepot nauczył, jak kochałem
i jak ja ciebie ciosam w tej bryle nieobrotnej,
w swojego ciała drewnie, w myśli swojej samotnej.
Ciało mojego ciała i trwogi mej nadziejo,
nich ci się we śnie wody przez oczy tocząc — chwieją
i niechże ci podadzą rybę jak dłoń, co klaszcze,
byś znała to milczenie, co mnie okrywa płaszczem,
i niechaj iskry ognia, co w łusce się zapalą,
mój blask dopełnią w tobie i smutek mój wyżalą.
Nie dałem ci jabłoni ziemskiej, co sytość niesie,
wyrosłem ja na chmurach jak dzika jabłoń w lesie.
Ale mam źródło w sercu srebrne jak żywy pieniądz,
unieś się we śnie, spojrzyj w lustro jego nad ziemią.
Nie szukaj mnie w słabości, źródła mego nie mijaj,
nie umiera w nim ciało, dusza wieczność w nim żyje.

Krzysztof Kamil Baczyński

  1942, 1943, 1944
(Nie to, co mi się śniło…)

Nie to, co mi się śniło,
ale com krwią przepłakał,
to widzę, gdy się schylę
nad wodą, w której ptaki
kreślą węzły daremne,
które nie zwiążą bólu
ani mi świat utulą,
ale się plączą ciemne,
ale mi grób rozwiną
i rozwijając — miną.
Ten świat, gdzie widzieć chciałem
roślinnych linii mądrość,
gdzie kształty ukochałem
i duchy wszystkich rzeczy,
ten świat, co miażdżąc leczy,
a ginie razem z ciałem,
ten świat czy mi się wyśnił
jak biała gałąź wiśni,
jak tylko wiew anioła,
a potem krwią się polał?
Czym ja rycerzy widział
tam tylko, gdzie się buta
jak chmura ciężka toczy,
czym ja miłości patrzył
przez snem zasnute oczy?
A teraz świat-pokuta
wystąpił rzeką z brzegów
i czy tak znów nauczę
mądrości albo chłodu
niewypaloną młodość?
Trzeba było miłości
po jednej tak odrywać,
pragnienia krwią nazywać,
przywykać tak do rzeczy,
jak mi je Bóg zaprzeczył.
Aby się stała żywa
ziemia ciężka jak zwierzę,
w którą już teraz wierzę,
której bólem nie przegnę,
miłością ledwo sięgnę.
Trzeba mi było w ludziach
znajdować głaz po głazie,
aby mnie trzykroć raził
blask niebiosów ogromnych,
abym się w nocy budził,
w powietrzu szukał, wołał
płonących ust anioła.
Trzeba mi było jeszcze,
żem wierzył w ludzkie czyny,
aby opadły deszcze
od noży bardziej ostre,
aby porosły winy
jak suche, gorzkie osty,
abym jak wiór ognisty
spłonął w oddechu nocy,
bym teraz rozwarł oczy,
bym teraz wierzyć umiał
w to, co lżejsze niż ziemia,
w to, co się nie przemienia.

Krzysztof Kamil Baczyński

  1942, 1943, 1944
Spojrzenie

Nic nie powróci. Oto czasy
już zapomniane; tylko w lustrach
zsiada się ciemność w moje własne
odbicia — jakże zła i pusta.
O znam, na pamięć znam i nie chcę
powtórzyć, naprzód znać nie mogę
moich postaci. Tak umieram
z pół-objawionym w ustach Bogiem.
I teraz znów siedzimy kołem,
i planet dudni deszcz — o mury,
i ciężki wzrok jak sznur nad stołem,
i stoją ciszy chmury.
I jeden z nas — to jestem ja,
którym pokochał. Świat mi rozkwitł
jak wielki obłok, ogień w snach
i tak jak drzewo jestem — prosty.
A drugi z nas — to jestem ja,
którym nienawiść drżącą począł,
i nóż mi błyska, to nie łza,
z drętwych jak woda oczu.
A trzeci z nas — to jestem ja
odbity w wypłakanych łzach,
i ból mój jest jak wielka ciemność.
I czwarty ten, którego znam,
który nauczę znów pokory
te moje czasy nadaremne
i serce moje bardzo chore
na śmierć, która się lęgnie we mnie.